Postautor: kij w mrowisku » sob sie 04, 2012 12:45 am
Witam, czytam i czytam, wątek zamarł chyba w marcu, ale postanowiłem wetknąć kij w mrowisko, to mój pierwszy post tutaj. O chorobie żony wiem od 3 miesięcy, odkąd trafiła do szpitala, chociaż podejrzewam, że ona choruje już od wczesnej młodości.
Na początku chcę podkreślić, że całkowicie podzielam rozterki i dylematy Agnieszki oraz innych dziewczyn tutaj (z chorymi mężami), kategorycznie odrzucam argumentację w stylu "bo bóg tak chciał i teraz masz to znosić" oraz oskarżenia o rzekomym "porzucaniu" kogoś na śmierć. Po drugie - żaden dorosły nie ma wiecznego obowiązku opiekowania się drugim dorosłym w sposób na jaki się sam nie godzi. W każdym razie małżonek chorego MA PRAWO do szczęścia, nawet jeśli uderza to w morały prawione przez tzw. religijne autorytety, albo przysięgi składane wobec ołtarzy. Sam nie chciałbym, aby ktoś porzucił mnie na pewną śmierć ale też absolutnie nie wymagałbym w takiej sytuacji, aby ktoś rezygnował z mojego powodu ze swojego szczęścia, marzeń, spełnienia itd. Albo ryzykował bezpieczeństwo dzieci. Co to oznacza w życiu każdego z nas - nie wiem, pewnie zawsze jest inaczej. Jako, że żona odpłynęła głównie na punkcie religii, mój obecny światopogląd jest absolutnie racjonalny. Nie wiemy czy jest jakiś bóg i taka wiedza zupełnie mi wystarcza aby normalnie funkcjonować. Uproszczone założenie, że go nie ma w żaden sposób nie wpływa na świat, który nas otacza. Może wpłynąć najwyżej na psychikę, czasem pozytywnie, a czasem negatywnie.
Nie wiedziałem o tym, ale żona chorowała najprawdopodobniej odkąd ją znam, lekarze mówią, że zwykle po pierwszym epizodzie (na który można czekać nawet 20 lat) zaczyna się dostrzegać i rozumieć wcześniejsze symptomy, których jednak nie można wcześniej było traktować jako rozpoznania. Od dziesięciu lat ćwiczyłem z nią jej agresję psychiczną, cynizm, płytkość emocjonalną, nieufność, podejrzliwość, alienację, brak znajomych, brak zaufanych ludzi, brak zainteresowań, wieczny lęk przed wszystkim, stosunek do pracy świetnie opisała agnieszka na swoim przykładzie. Skądinąd sam byłem zdrowo stuknięty we wczesnej młodości, więc niezbyt na to zwracałem uwagę, raczej zajmowałem się swoimi sprawami. Zrobiłem z sobą porządek dopiero gdy miało urodzić się nam pierwsze dziecko. Wydoroślałem, wyprostowałem demony swojej przeszłości, nauczyłem się asertywności, zdrowej odpowiedzialności i satysfakcji w każdej możliwej dziedzinie życia, niezależnie od okoliczności. Tymczasem, mimo zamknięcia w sobie, moja żona okazała się być utalentowaną matką i przyzwoitą gospodynią, przez ostatnie niecałe sześć lat zajmując się dziećmi i domem. Nie będę pisał o szczegółach, chyba, że kogoś to interesuje.
Napięcie w sposób zauważalny narastało "jak kapiące krople" od jakichś trzech lat. Nasiliło się mniej więcej z początkiem roku. Początkowo podejrzewałem depresję "macierzyńską", podobno każda kobieta tak ma jak zbyt długo nie pracuje, jednak z dzisiejszej perspektywy widzę, iż to nie było tylko długotrwałe przygnębienie (którego chyba doświadczyły wszystkie "dzieciate" koleżanki), a szereg wyssanych z palca problemów, opisywanych w wikipedii jako paranoja (różnych typów, jeszcze bez religii). Paranoja udzieliła mi się na jakiś tydzień, więc za wszelką cenę sprawdziłem - to, co miało być tak przerażające - okazało się być wierutną bzdurą. Otrzeźwiałem, spokój powrócił, spojrzałem na to z boku i nabrałem podejrzeń, iż dzieje się coś bardzo złego, co wymknęło się już spod kontroli, jeszcze nie miałem pojęcia, że schizofrenia to coś więcej niż przypadki medyczne w dalekim świecie. Lekarka ogólna zapisała jakieś środki na uspokojenie, które jakiś czas potem żona wszystkie połknęła aby się zabić. Przyjechało pogotowie, wypłukali w szpitalu żołądek i za kilka dni, po moim twardym postawieniu sprawy, poszliśmy do psychologa, gdzie stwierdzono nerwicę, którą następnie potwierdził psychiatra. Wtedy żona trafiła na terapię nerwic. To jednak pogorszyło, albo też przyspieszyło moment wyzwolenia, paranoja (dot. ogólnie życia) przekształciła się w regularne urojenia na punkcie religijnym. Bardzo częsta pomyłka diagnostyczna, między nerwicą i schizofrenią. Koniec końców pewnego poranka odwiozłem żonę do szpitala płaczącą, krzyczącą, próbującą zrobić sobie krzywdę, jak ktoś tu opisywał - nie mogącą ustać samodzielnie na własnych nogach, niezdolną do jakiegokolwiek rozsądnego działania. Trafiła na oddział ciężkich przypadków. Gdy teraz to piszę, uświadamiam sobie, że czasami zdarzały się takie sytuacje zamknięcia w sobie bez względu na wszystko, jednak nie były tak burzliwe i intensywne, trwały tylko kilka godzin, potem wszystko wracało do normy.
Dzisiaj sytuacja wygląda tak. Żona jest w szpitalu, przyjmuje serie różnych leków, które jednak nie generują przełomu. Jest zagubiona, nie ma już paranoi na temat życia (chociaż niektóre osądy pozostały) i nie tworzy nowych urojeń (związanych z religią), ale cały czas tkwi w przekonaniu, że jej ocena rzeczywistości była właściwa - jak ktoś tu pisał reaguje jak na "miliony much nie mogą się mylić". Nie ma krytycyzmu do przebytego epizodu, nie dowierza, że jest chora, więc zgodnie z medycznymi kryteriami nadal "niezdolna do funkcjonowania" i "ryzyko silnego nawrotu". Jako, że się na tym nie znam, stoję na stanowisku, że ufam lekarzom, nic lepszego nie przychodzi mi do głowy.
Tymczasem ja przejąłem wespół z rodziną i wynajętą sprzątaczką (sąsiadka dwa razy w tygodniu) jej obowiązki, na które od zawsze się zżymała, okazały się wcale nie takie ciężkie i trudne. W dobie "automatycznych pralek, komunikacji elektronicznej, etc." nawet samiec potrafi być dobrą, czułą matką dla swoich dzieci.Ani przez chwilę nie wpadłem w panikę ("jak ja sobie poradzę?"), mimo, że sytuacja była przerażająca, a rodzina proponowała różne "ułatwienia". Nie wyprowadziłem się z dziećmi do matki, mieszkamy razem we własnym mieszkaniu (tzn. ja i dzieci), śpią w swoich łóżkach, trochę inaczej teraz pracuję, ale póki co nadal zarabiam. Ich rytm życia jakoś specjalnie się nie zmienił. Dzień roboczy wygląda tak, że jedziemy do przedszkoli, potem praca, potem przewożę dzieci do rodziców, potem znowu jeszcze trochę praca i potem je odbieram, wieczory, tak jak poranki, spędzamy razem w domu albo gdzie indziej - razem. Plus całe weekendy od piątku po południu. Odwiedzamy mamusię, która na lekach jest dość nieobecna. Czasem wyjdę gdzieś sam, by podładować akumulatory. Panuje nieprzeciętny spokój i porządek, dzieci są zdyscyplinowane (w miarę swoich nieokrzesanych możliwości), zadowolone i zrównoważone, bo takiego właśnie obserwują na co dzień tatę. Wszystkich popapranych krewnych uczuliłem w dość ostry sposób na to by nie robić dzieciom traumy i nie bredzić do nich czy tęsknią za mamusią. Mama w szpitalu? OK, ale poza tym wszystko idzie swoim torem, życie nadal trwa, to nie problem, zwykła sprawa, która czasem się może zdarzyć. Z resztą widzą mamę co tydzień. I co mogę powiedzieć - że da się. Jest ciężko, kosztuje to sporo wysiłku, ale można tak funkcjonować i być o wiele bardziej zadowolonym, niż z "trzecim dzieckiem" na karku, które dokładnie tak, jak pisze agnieszka - wysysa z rodziny całą witalność.
Ale do rzeczy - nieobecność żony jest mi bardzo na rękę. Odkąd wylądowała w szpitalu w domu zapanował spokój i porządek, wprowadziłem dzieciom zasady, których razem przestrzegamy. Dzieci już po tygodniu przestały marudzić, bić się na każdym kroku, budzić w nocy, krzyczeć przez sen, agresywnie zachowywać i odzywać. I kilka innych problemów dzieci się rozwiązało, o których nie chcę pisać. Byłem zaskoczony, to nastąpiło tak szybko. Wystarczyło odjąć jednego zestresowanego, przerażonego, milczącego w napięciu rodzica, z którym wszyscy wchodziliśmy w "rezonans" i poczekać tydzień. A mamusia, tak, KOCHANA mamusia jest w szpitalu i się leczy, to nie tragedia, zdarza się, tak to przedstawiam i to jest dla dzieci zrozumiałe i bezpieczne. Sam też poczułem spokój, wieczory są spokojne, nie powiem, że doskonale śpię w tej sytuacji, ale czuję, że żyję, tak jest lepiej. Wiele się o sobie nowego dowiedziałem przez te wydarzenia.
Na przykład tego, że jedyne czego mi naprawdę teraz brakuje to życiowej partnerki. Dojrzałej partnerki, zrównoważonej emocjonalnie. Mówię szczerze jak jest. Chciałbym, żeby to była moja żona, ale chcieć nie oznacza móc. Czytając o waszych doświadczeniach nie mam złudzeń. To loteria.
Na koniec moje stanowisko w sprawie bycia z chorym partnerem. Ja się nie obawiam co będzie jak żona wróci, ponieważ po półrocznej traumie w domu, już po samej diagnozie i po tym jak zauważyłem jak dzieci się zmieniły, wobec małżonki i rodziny postawiłem sprawę jasno. Nie będzie w domu chorego, który się nie leczy, albo uważa, że nie jest chory, albo akurat ma zamiar przez miesiąc "prądkować". I już. Nie ma powrotu do tego stanu. Żona może wrócić, kiedy lekarze stwierdzą, że już czas, że jest zdrowa, albo raczej - wolna od objawów. Póki jest w szpitalu - ja pozostaję lojalny, jeśli ucieknie - ja będę dbać o interes swój i dzieci. Jeśli wróci jako warzywo - daję nam pół roku czasu. Jeśli nie da się tak funkcjonować, będę musiał zapewnić jej jakąś opiekę, ale sam się tym z pewnością nie zajmę, raczej zajmę się swoim życiem i dzieci. Przede wszystkim dlatego, że sam miałem popaprane dzieciństwo i wolałbym, żeby rodzic jednak uciekł ze mną i rodzeństwem od drugiego chorego rodzica, a nie trwał w chorych przekonaniach, że "rodzina musi być pełna". Po drugie, skoro wiem jak cudownie się żyje w dysfunkcyjnej rodzinie z chorym, nie zaserwuję sobie tego po raz drugi, szczególnie nie teraz, kiedy mam wybór, marzenia, aspiracje i mniej więcej znam swoje miejsce w życiu. Niemniej, na razie czekam na rozwój wydarzeń.
Prawda jest taka, że nie wiem jeszcze co zrobię, dany czas jeszcze trwa, wiem natomiast, że wolę być tym złym, albo dalekim od swiętości człowiekiem i przeżyć szczęśliwe życie ze szczęśliwymi ludźmi, niż poświęcać się "w imię ..." (tu każdy sam sobie może wstawić co uważa). Tego samego uczę dzieci, aby umiały czynić dobro, lecz nie za wszelką cenę, nie za cenę siebie. Aby zaufać sobie wybierając mniejsze zło, nawet jeśli wybór miałby być błędny. Tylko martwy nie popełnia błędów.